+2
Bulusia 11 października 2020 17:00
Prawie że raj
Pałac sułtana ma prawie 1200 pokojów, kopuły pobliskiego meczetu wyłożone są 24-karatowym złotem, a nad wejściem wisi półtoratonowy kryształowy żyrandol Svarovskiego. Kilka kilometrów dalej, w centrum miasta, ludzie mieszkają w slumsach na wodzie. To Bandar Seri Begawan, stolica Brunei, jednego z najbogatszych państw świata.

Jan Jakub Rousseau twierdził, że prawdziwe bogactwo i sprawiedliwość społeczną osiągnąć można jedynie w maleńkich państwach-miastach, których władcy znają wszystkich swoich poddanych a lud drogą aklamacji podejmuje decyzje, kierując się dobrem powszechnym. I choć poglądy te uznano za zupełnie oderwane od rzeczywistości trudno nie zauważyć, iż dzisiejsze minipaństwa, San Marino czy Monako, potwierdzają tezy szwajcarskiego filozofa. Nie inaczej jest w 380-tysięcznym Brunei, maleńkim sułtanacie na Borneo.

Państwo to ja!
Brunei ma znakomitych piarowców. Wszelkie informacje w Internecie dotyczące tego kraju podkreślają bogactwo i stabilność polityczną sułtanatu. Brunei z ponad 79 tys. dolarów PKB na osobę jest na 4. miejscu rankingu Międzynarodowego Funduszu Walutowego (Polska z 32 tys. na 45). Brunei to też czołówka rankingu najbogatszych państw świata, przygotowanego przez ONZ, zaś władca kraju, sułtan Hassanal Bolkiah to rzekomo najbogatszy człowiek na naszej planecie (to akurat zależne od źródła). Brunei ma też największy w tej części Azji meczet oraz jedne z największych na świecie dotacji na oświatę i lecznictwo w przeliczeniu na osobę. Nie ma biedy, prostytucji, narkomanii ani alkoholizmu. Przynajmniej w Internecie.
Hodża Moyahya Tuah gdy mówię mu o tych internetowych walorach jego kraju uśmiecha się tylko. – Z narkotykami i alkoholem to się zgadza – kiwa potakująco głową. – Posiadanie najmniejszej ilości narkotyków karane jest śmiercią, a alkohol bezwzględnie zakazany. Piwa nie uświadczysz w brunejskich restauracjach czy kafejkach, nie ma go nawet w lotniskowych bezcłowych sklepach ani na pokładach Royal Brunei Airlines, narodowego przewoźnika. – Na szczęście kraj jest mały i do granicy z Malezją nie jest daleko – mruga znacząco. – A w Malezji pić już wolno.
Bandar Seri Begawan, stolica sułtanatu, w której mieszka blisko połowa wszystkich Brunejczyków nie sprawia wrażenia aglomeracji. Brak tu drapaczy chmur, metra czy linii tramwajowych. Po ulicach nie suną wcale rolls-royce`y ani maserati, ale poczciwe ople czy toyoty. Po godzinie 22 miasto zamiera, ulice pustoszeją, a prostytutki i ladyboys szukają nielicznych klientów. Gdy pytam mego hodżę jak to możliwe by muzułmańska dziewczyna się prostytuowała zapewnia mnie z przekonaniem – To Filipinki! Katoliczki!
Miasto wieczorem umiera, bo nie ma gdzie pójść. Centrum stolicy można obejść w 10 minut, po zmroku czynne są pojedyncze lokale. Oczywiście z rygorystycznie przestrzeganym zakazem sprzedaży alkoholu. Wieczorem nie działa komunikacja miejska ani międzymiastowa.
Stolica przyciąga jednak nowych mieszkańców. Jeszcze w 2002 roku żyło tu ledwie 27 tys. ludzi – dziś ponadpięciokrotnie więcej. Nie ma dla nich pracy ani mieszkań – w samym centrum, tuż obok meczetu ze złotymi kopułami rozrasta się slums – Kampong Ayer, miasto na wodzie. – To nasza atrakcja turystyczna – mówi z przekąsem hodża, który sam tam niegdyś mieszkał. Ponad 4000 domów na palach zanurzonych w rzece Sungai Brunei połączone blisko 30 kilometrami drewnianych wiaduktów, mostów i kładek. – Przewodnicy sprzedają to miejsce jako unikatową możliwość podglądania tradycyjnego życia Brunejczyków – zżyma się hodża. – W rzeczywistości mieszkają tam ludzie, których zwyczajnie nie stać na nic lepszego.
W Kampong Ayer spotykam Nidrraha, zawodowego żołnierza brunejskiej armii. Jego drewniany dom sprawia wrażenie ogromnego – wielki, ponadstumetrowy „salon” bez ścian działowych otaczają wielkie pokoje. W głębi kuchnia. Zamiast klimatyzacji dwa potężne wentylatory. Wrażenie przestronności potęguje bardzo ubogie umeblowanie – dwa fotele, sofa, telewizor i... wielka zamrażarka. Kobiety i dzieci leżą wprost na ułożonej z desek podłodze. Nidrrah to jednak nie lokalny bogacz – w domu, należącym do jego matki mieszka pięć rodzin – 27 osób.
Nidrrah zarabia około 300 dolarów miesięcznie, wielkie pieniądze jak na Azję, ale przeciętne jak na Brunei. Ważne jednak, że pracę ma, i to bezpieczną. Sułtanat ma znakomite stosunki z sąsiedzką Malezją i brak zatargów na arenie międzynarodowej. Wojska Brunei nie uczetniczą też w żadnych misjach wojennych czy stabilizacyjnych, a codzienna praca żołnierza ogranicza się do czynności czysto policyjnych. Nidrrah z pracy się więc cieszy, a o nią niełatwo. Mimo że oficjalne bezrobocie nie przekracza 4 procent, a zdaniem rządu nie ma go w ogóle, znalezienie zatrudnienia jest bardzo trudne. – Gorsze, fizyczne prace wykonują cudzoziemcy – tłumaczy Omar Nidiufoos ze stołecznego biura pracy. – Oczywiście nie są to Amerykanie czy Brytyjczycy, ale obywatele biednych azjatyckich sąsiadów, głównie Filipińczycy i Timorczycy. Brunejczykom pozostają prace ambitniejsze, tyle, że ich liczba się kurczy.
- Top management to Europejczycy i Amerykanie, czasem Australijczycy – mówi z kolei Nadiah Binti Abdullah z administracji hotelu Jubilee, gdzie się zatrzymałem. – Śmieciarze i zamiatacze ulic to głównie Lankijczycy i Malezyjczycy, dla nas zostały stanowiska średniego szczebla, najchętniej likwidowane w czasie kryzysu.
Tyle, że tego kryzysu w Brunei nie widać. Państwo jest niewielkie i leży na światowych peryferiach – również biznesowych. Z dość archaiczną strukturą gospodarki opartej na ropie i gazie, których ceny wzrastają proporcjonalnie do głębokości kryzysu Brunei nie odczuwa ani światowego załamania finansów ani zubożenia salda wymiany handlowej. – Ludzie na świecie nie mają pieniędzy, więc ograniczają podróże, ale do nas i tak mało kto przyjeżdża, więc spadek liczby turystów nie ma znaczenia – wyjaśnia hodża Moyahya.
W sułtanacie poza branżą wydobywczą brak też zagranicznych inwestycji. Nie palą się do wydawania tu pieniędzy ani Japończycy, najwięksi partnerzy handlowi ani Europejczycy czy Amerykanie. Odstrasza ich brak przejrzystych procedur prawnych zależnych od decyzji władcy oraz niewielki areał ziemi przeznaczony pod inwestycje. W kraju, który w 95 procentach jest prywatną własnością sułtana trudno dostrzec gdzie przebiega granica prawa publicznego i osobistej woli władcy. Bolkiah jak mało kto we współczesnym świecie może powiedzieć o sobie: państwo to ja! Zagranicznym inwestorom trudno też pozyskać wiarygodnych partnerów w Brunei, kórym chciałoby się choćby potencjalnie narazić władcy, tworząc konkurencję dla jego imperium. Potężna i wciąż rozbudowywana pomoc społeczna daje poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. I rozleniwia Brunejczyków liczących, że i im z sułtańskiego stołu coś skapnie. Jak ulał pasują tu słowa Sienkiewiczowskiego Kmicica do księcia Bogusława: moja fortuna przy fortunie książęcej mości wyrośnie.

Sułtan jak człowiek
I znów jak w teorii politycznej Rousseau władza w Brunei to rodzaj umowy społecznej. W zamian za lojalność i brak politycznych ambicji władca oferuje całkiem znośne życie: szkoły podstawowe powszechne i bezpłatne, darmowe wizyty lekarskie do 12 roku życia (później trzeba płacić 1 dolara brunejskiego – ok. 2,8 zł), do tego potężny rządowy program emerytalny, budowę domów dla mieszkańców slumsów, bezpłatne rozmowy telefoniczne na terenie kraju i brak jakichkolwiek podatków od osób fizycznych. Raj? Tak, ale za materialną stabilizację płaci się polityczną cenę. W kraju od 1962 roku oficjalnie panuje stan wyjątkowy – to pamiątka po krwawo stłumionym antybrytyjskim powstaniu. Sułtan jest głową państwa, ale i premierem, ministrem finansów i obrony narodowej. 7-osobowa rada ministrów to w większości członkowie rodziny sułtana, w kraju jedyną legalną partią polityczną jest Zjednoczona Partia Narodowa Brunei, a działalność opozycji jest zabroniona.
Gdy jednak mówię o tym wszystkim hodży ten wzrusza ramionami wyraźnie nie rozumiejąc o co mi chodzi. – Zastanów się, dlaczego żaden stan nie chce opuścić USA? Żaden kanton Szwajcarii? Żaden land Niemiec? Natomiast wszyscy uciekliby od Rosji – przekonuje hodża. – My zwyczajnie nie mamy przeciw komu ani czemu się buntować. Sułtan zapewnia nam wszystko i wcale nie trzyma siłą – paszport w domu ma niemal każdy.
Hodża Moyahya może jednak nie być obiektywny – podobnie jak tysiące innych Brunejczyków ma dług wdzięczności wobec sułtana. Rozmawiamy bowiem w Lambak Kanan, podmiejskiej willowej dzielnicy Bandar Seri Begawan. To tu rząd za miliardy dolarów buduje osiedla dla biednych obywateli. – Zasada jest prosta, bezdomni oraz mieszkańcy slumsów składają odpowiedni wniosek i czekają na swoją kolej – opowiada hodża, jeszcze kilka lat temu mieszkaniec wodnego miasta. – Domy nie są darmowe, ale kredyt na nie jest nieoprocentowany, przyznawany na 30 lat, a więc raty są niskie. Zresztą po spłacie połowy, kredyt jest umarzany.
Budownictwo mieszkaniowe dla ubogich to największa inwestycja Brunei. Narodowy Plan Rozwoju zakłada na ten cel wydatkowanie 2 mld miejscowych dolarów do roku 2022. Za te pieniądze ma powstać 12,5 tys. nowych domów.
Nic więc dziwnego, że opowieści o bajkowym bogactwie Bolkiaha nie irytują zwykłych Brunejczyków, nawet tych ze slumsów na rzece. – Póki on ma, to i my mamy – mówią z wiarą w swojego władcę. Może i rzeczywiście trudno go nie kochać. W kraju, w którym nie wiadomo gdzie kończy się budżet państwa a zaczyna prywatny, powiedzenie, że domy te powstają z osobistych pieniędzy sułtana wcale nie jest dalekie od prawdy.
Sułtan zresztą cieszy się autentycznym poparciem. Jako muzułmanin ma prawo do czterech żon, tymczasem ma tylko dwie, co w oczach poddanych czyni go przezornym i umiarkowanym. Również fakt, że z jedną z kobiet się rozwiódł (żenił się więc łącznie trzy razy), pozostawiając jej okazały pałac i służbę dowodzi jego szczodrości i uczciwości. Czyni zeń też zwykłego człowieka równego, przynajmniej pod względem perypetii małżeńskich, innym Brunejczykom. Gdy droczę się z moim przewodnikiem i próbuje wyjaśnić mi, że to kult jednostki, bo podobizna władcy jest na wszystkich banknotach a jego imieniem nazwane są ulice, place i wiele państwowych instytucji hodża odparowuje: to tak jak w Wielkiej Brytanii – i trudno nie przyznać mu racji.
Brunei znajduje się na liście 39 państw, których obywatele mogą bez wiz wjeżdżać do USA, co dość powszechnie uważane jest jako najpewniejsze potwierdzenie gospodarczej prosperity i politycznej przewidywalności. W kraju sułtan, przynajmniej jeśli chodzi o europejskie standardy, jest jednak satrapą. Dopiero w 2004 roku przywrócił parlament po 20 latach przerwy a pierwszy jego skład (21 członków) wybrał osobiście. Poprawka do konstytucji przewiduje jednak, iż w kolejnej kadencji 15 osób z tego grona będzie pochodziło z wyborów powszechnych. Jako że wszyscy reprezentować będą jedyną w kraju legalną partię nie należy spodziewać się rewolucji. Na wszelkie wypadek o to jak należy przeprowadzać wybory sułtan pojechać w październiku 2010 podpytać... Dmitrija Miedwiediewa, ówczesnego prezydenta Rosji.
– U nas jak w raju – mruga do mnie okiem Nadiah Binti Abdullah w hotelu Jubilee. – Adam i Ewa też mieli wszystko pod warunkiem, że nie złamią obowiązujących zasad. A jednak zakazane jabłko zjedli.
Czy Brunejczycy zerwą jabłko? Wątpliwe. – Po co? Skoro Brunei należy do władcy, jego upadek oznaczać będzie też upadek państwa. A tego przecież nikt nie chce – tłumaczy hodża Moyahya. I znów trudno się z nim nie zgodzić.

Dodaj Komentarz