Dracula wciąż pariasem Furmanki na drogach, owce na ulicach miast, fatalna infrastruktura, a do tego potężna korupcja – 13 lat po wejściu do Unii Europejskiej Rumunia to wciąż biedny, zacofany kraj na peryferiach kontynentu.
W 2007 roku spełnił się sen o Wielkiej Rumunii. Kraj już od trzech lat był w NATO, teraz wreszcie przystąpił do Unii. Byłem tam wtedy. Pamiętam, że niemal na każdej wiejskiej chałupinie wisiały trzy flagi: rumuńska, unijna i natowska. Ziszczenie marzeń lokalnych polityków o przywróceniu potężnego terytorialnie państwa z 1920 roku: z Bukowiną, Besarabią i Siedmiogrodem. To nie siła militarna, ale gospodarka rozruszana pieniędzmi z Brukseli miała sprawić, że nowa Romania Mare sięgnie daleko w głąb Węgier, Słowacji i Mołdawii. Brak granic z kolei ułatwić miał łatwą ekspansję Rumunów wykupujących ziemię i nieruchomości u sąsiadów. W 2020 roku niewiele zostało z tamtych emocji. Na chałupach wciąż obowiązkowo powiewają unijne flagi, ale wiele z nich tak wypłowiało, że trudno rozpoznać gwiazdki. Niewykluczone, że wiszą nieustannie od 13 lat. Wszak przecież są dowodem uznania rumuńskich aspiracji. Flagi widziałem nawet na przepompowniach wody wysoko w górach przy drodze transfogaraskiej. Kłuły w oczy przypominając, że wbrew temu co widzimy wokół naprawdę jesteśmy w unijnym kraju. Kłopot w tym, że mimo tak ostentacyjnie demonstrowanej miłości, Unia Rumunów rozczarowała. Wielkie ambicje i oczekiwania zderzyły się z twardą polityką, w której nie ma miejsca na regionalne imperia. Jeśli uznać, że Polska i sąsiedzi mają w UE członkostwo drugiej kategorii, to dla Rumunii (i Bułgarii) zarezerwowano kategorię trzecią. Odmienność – także kulturowa – sprawia, że na Rumunów zachodnia Europa patrzy podejrzliwie. Trzyma ich na dystans – Rumuni aż do końca 2013 roku mieli ograniczenia w podejmowaniu pracy w unijnych krajach, do dziś są poza Schengen. Unia to oczywiście projekt przede wszystkim polityczny, ale przecież też gospodarczy – powstała jako klub bogatych, do których pariasi nie mieli dostępu. Tak to przynajmniej funkcjonowało do 2004 roku, gdy Piętnastka pomnażała majątek we własnym gronie. W 2004 jednak racje polityczne wzięły górę nad argumentami stricte gospodarczymi. Akces 10 nowych państw ze wschodu Europy miał na nowo zjednoczyć kontynent, być swoistym zadośćuczynieniem za wynik II wojny światowej. Moralnie chwalebne, biznesowo wątpliwe. Klub bogatych nie dość, że przestał być elitarny, to jeszcze swoim majątkiem musiał się podzielić w nadziei, że kiedyś – w bliżej nieokreślonej przyszłości – mu się to zwróci. Podobne racje dominowały przy podejmowaniu decyzji o przyjęciu Bułgarów i Rumunów w 2007 roku. Objęcie kuratelą Brukseli wschodnich Bałkanów miało stworzyć przeciwwagę dla wpływów Rosji i zahamować, a nie wspierać lokalne nacjonalizmy. Kłóciło się to wyraźnie z wizją Wielkiej Rumunii, bałkańskiego żandarma i hegemona. Gospodarka, zwłaszcza rozumiana jako niekończąca się inwestycja była przy tym na dalekim planie. Unia ogłosiła sukces, choć to był raczej sukces bułgarsko-rumuński. Dziś oficjalnie nikt oczywiście nie przyzna, że przyjęcie tych państw było pomyłką, ale objawów frustracji nie brakuje. Oto w październiku 2019 roku Mark Rutte, premier Holandii, na posiedzeniu Rady Europejskiej, w otoczeniu premierów i prezydentów wprost stwierdził, że przyjęcie Rumunii i Bułgarii było błędem. Klaus Iohannis, rumuński prezydent, natychmiast replikował, że biznes holenderski, największy inwestor w Rumunii, jest wyraźnie mądrzejszy niż politycy. Rutte przeprosił, ale nikt chyba nie miał wątpliwości, że po prostu powiedział głośno to, co wielu myśli. Rumunia bowiem nie wykorzystała swojej szansy, nie dała argumentów Brukseli, że swoje wieloletnie opóźnienie nadrobi, że będzie gospodarczym partnerem Zachodu. Iohannis, tak zachwalający holenderskie inwestycje nie mówi, że to wyłącznie tania siła robocza przyciąga koncerny. Że firmy skarżą się na biurokrację, na arbitralność w podejmowaniu decyzji, na korupcję. Pieniądze z unijnych funduszy nie mogły przynieść poprawy, gdyż zanim trafiły do beneficjentów zniknęły w gąszczu rumuńskich spółek tworzonych ad hoc na tę okazję. W kraju wciąż nie ma ani jednej ukończonej autostrady, ba, nawet drogi szybkiego ruchu. Nie ma kolejowych magistrali, szybkich pociągów, nie rozwijają się lotniska. Nawet to w stolicy, Bukareszt Otopeni, to senne prowincjonalne lądowisko. Przejazd z Bukaresztu do Kluż Napoki – 450 km – to męcząca całodzienna wyprawa. Via Carpatia, oczko w głowie PiS-owskiego rządu, połączenie Helsinek z Salonikami, ma w Rumunii 80 km, a i to dopiero w budowie. Rumuńska prowincja, to wciąż brukowane ulice z dziurami wielkości samochodu, wsie pozbawione asfaltu, zabłocone i brudne. Tu nikogo nie dziwi furmanka na głównej drodze lub stado owiec pędzone przez pastucha miejską aleją. Ani wszechobecne dacie logan, rumuński hit eksportowy, które jak za dawnych lat można naprawić śrubokrętem w garażu. Dwa tygodnie wcześniej podobną nędzę oglądałem na Białorusi. A przecież tam jest ten inny, gorszy, świat. Nie to co Unia Europejska. – Rumunia to stan umysłu, a nie kraj w Europie – mówi żartobliwie Tim Boleascu, niezależny dziennikarz piszący o gospodarce. – Tu wciąż wielu zupełnie serio uważa, że jedyną korzyścią z członkostwa w Unii są otwarte granice, bo dzięki temu mogą stąd uciec. Co ciekawe sami Rumuni świadomi są faktu, że ich unijny akces był na wyrost. W 2007 roku aż 70 procent ankietowanych przyznało, że kraj nie zasłużył sobie na członkostwo, bo nie spełnia podstawowych standardów. W 2019 – w podobnym sondażu – opinię taką wyraziło 55 procent. – To są ci, którzy wyjechali, mieszkają zagranicą, widzą jak wygląda świat tam i u nas – tłumaczy Boleascu.
Stara-nowa elita Paradoksem Rumunii jest jednak to, że twarde ekonomiczne dane nie wyglądają najgorzej. Po fatalnych politycznie i gospodarczo latach 90. nowy wiek przyniósł duże przyśpieszenie. Gospodarka rosła o 5 proc. rocznie, a bywały i lata, kiedy wzrost sięgał 8 procent. Ci, którzy wtedy wyjechali zagranicę dorobili się majątków, rósł popyt, a Rumuni do tej pory nie mając nic albo bardzo niewiele rzucili się w wir zakupów. W ślad za spadkiem inflacji i reformą systemu bankowego staniały kredyty, co wywołało boom inwestycyjny. Tylko w 2004 roku, kiedy do Unii wchodziło dziesięć nowych państw, do Rumunii, która na tę pierwszą falę się przecież nie załapała napłynęło 5 mld euro. Unia miała dać kolejne miliardy, a otwarty rynek przyciągać zachodnich inwestorów. I wtedy zaczęły się kłopoty. – Rumunia nigdy tak do końca nie rozliczyła się z dziedzictwem Nicolae Ceausescu – opowiada Emil Baciu, działacz konserwatywnej Partii Narodowo-Liberalnej w Kluż Napoka. – W 22-milionowym narodzie blisko milion to byli ludzie tajnej policji Securitate. Na ich usługach były nawet 12-letnie dzieci. Wielu prominentów współczesnej polityki i biznesu w latach komunizmu to oficerowie bezpieki i osobistości Komunistycznej Partii Rumunii. Za dużo ich było, by wszystkich osądzić. To był zaczyn starej-nowej elity. Gdy w 2007 roku ówczesny prezydent Traian Basescu obwieścił, że komunizm to system „zbrodniczy i pozbawiony legitymacji” wielu polityków chciało postawić go przed Trybunałem Stanu. Nacjonaliści ze swym przywódcą Corneliem Vadimem Tudorem, niegdyś poetą Ceausescu, rozwinęli transparent z hasłem „Uwięzić mafię prezydenta” i wizerunkiem Basescu za kratami w więziennym pasiaku. Socjaliści tłumaczyli, że taka deklaracja może pogorszyć stosunki Rumunii z Chinami i Włochami, bo rządzą tam komuniści… Basescu ostatecznie pełnił urząd dwie kadencje, choć dwukrotnie zawieszano go w pełnieniu obowiązków i dwukrotnie bezskutecznie próbowano odwołać. Co ciekawe, życie dopisało puentę do antykomunistycznej retoryki byłego prezydenta. We wrześniu ub.r. sąd apelacyjny w Bukareszcie potwierdził, że Basescu był tajnym współpracownikiem Securitate o pseudonimie Petrov. To właśnie tacy ludzie, uwłaszczeni na narodowym majątku, nigdy nie pociągnięci do odpowiedzialności, z ustami pełnymi wolnościowych frazesów dziś usunęli się w cień, pieniądze i kontakty pozostawiając swoim dzieciom. Trzydzieści lat po upadku komuny są to już oczywiście dorośli ludzie, dyrektorzy i politycy z zamkniętych układów, decydujący komu i gdzie przekazać brukselskie subwencje. – Budowy się ślimaczą, bo zawsze brakuje pieniędzy – tłumaczy dziennikarz obeznany z przetargowymi procedurami. – A brakuje, ponieważ każda inwestycja dzielona jest na dziesiątki odcinków, z których każdy realizowany jest przez inny podmiot. Pieniądze krążą między spółkami i podwykonawcami , VAT się dodaje i odlicza, podpisuje aneksy, po czym na koniec okazuje się, że środków jest za mało. W 2013 roku szefową rumuńskiej DNA (Krajowej Dyrekcji Antykorupcyjnej) została Laura Codruta Kövesi, doktor prawa. Miała wtedy 40 lat a za sobą sześcioletnią kadencję na stanowisku prokuratora generalnego Rumunii. – Kövesi miała być paprotką – wspomina Boleascu. – Ładnie wyglądać, sprawiać wrażenie profesjonalnej, ale „naszych” nie ruszać. Chyba nie do końca zrozumiała rolę jaką jej przydzielono. DNA stała się jedną z czołowych europejskich agend do walki z korupcją, Kövesi – jej najjaśniejszą gwiazdą. Póki oskarżała drugorzędnych parlamentarzystów i lokalnych polityków pozwalano jej działać. Gdy sięgnęła po byłego premiera Victora Pontę, po burmistrza Bukaresztu, a przede wszystkim po wszechwładnego Liviu Dragneę, rumuńskiego capo di tutti capi, miarka się przebrała. Mimo wsparcia prezydenta musiała odejść. Osobiście odniosła sukces: mimo sprzeciwu swojego rządu została wybrana na szefa nowo powstałego Urzędu Prokuratury Europejskiej (EPPO). W kraju Dragnea zaś, po zatwierdzeniu wyroku przez Sąd Najwyższy, trafił do więzienia. Wydarzenia te nie zmieniły jednak oceny Transparency International. Spośród 28 państw Unii Rumunia znalazła się na 25 miejscu. Ciekawe w tym wszystkim jest to, iż rząd wcale nie zaprzecza temu, że korupcja istnieje, a walka z nią jest pozorna. Przeciwnie, oficjalne raporty problem potwierdzają, ale póki Rumunia nie obejmuje przewodnictwa w całej Unii bądź ważnej unijnej komisji, nikt się tym nie przejmuje. Na swoim podwórku rząd działa jednak zdecydowanie, chroniąc tych co należy. W 2018 roku miejscowy parlament zdefiniował korupcję jako przestępstwo, do którego może dojść wyłącznie w godzinach pracy. To, co się dzieje poza nimi nie jest już łamaniem prawa.
Propaganda sukcesu Ion Civeanu pochodzi z Braszowa, a na co dzień pracuje w Irlandii. Od 2014 roku, od kiedy UE zniosła ostatnie restrykcje, do pracy zagranicą wyjechało blisko 3 mln Rumunów. Wielu do Francji i Włoch, a ponad 400 tys. do Wielkiej Brytanii, gdzie dziś stanowią drugą po Polakach mniejszość narodową. – Rumunia ma długą historię opowiadania rzeczy, które nigdy nie miały miejsca, ale świetnie się sprzedają – opowiada mi w knajpce na braszowskiej starówce odnawianej za unijne pieniądze. Dookoła wre praca, rozkopane ulice trzeba przecież oddać przed zapowiadanymi na jesień wyborami. – Raporty do Brukseli, których nikt nie czyta, to jedno. Ale są też sukcesy, niestety tylko propagandowe. Przykłady? A choćby wspomniana wyżej Via Carpatia. Buduje się tylko 80 km, ale właśnie postanowiono, że odnoga tej trasy będzie prowadzić do portu w Konstancy, a tak się dobrze składa, że kilkaset kilometrów tego odcinka już jest. Z dnia na dzień okazało się więc, że Via Carpatia w Rumunii ma już blisko 400 km. Nie inaczej przecież jest też z największą chyba atrakcją Rumunii czyli samym hrabią Draculą. To nic, że Vlad Palownik, protoplasta popularnego wampira, prawdopodobnie nigdy w zamku Bran nie był, a cała historia o księciu ciemności jest fikcją. Książka Brama Stokera mówi przecież inaczej. W kolejce do kas stałem półtorej godziny. 10-letnia córka Draculą była jednak zachwycona. I może właśnie o ten propagandowy sukces zależy Rumunii najbardziej.
Furmanki na drogach, owce na ulicach miast, fatalna infrastruktura, a do tego potężna korupcja – 13 lat po wejściu do Unii Europejskiej Rumunia to wciąż biedny, zacofany kraj na peryferiach kontynentu.
W 2007 roku spełnił się sen o Wielkiej Rumunii. Kraj już od trzech lat był w NATO, teraz wreszcie przystąpił do Unii. Byłem tam wtedy. Pamiętam, że niemal na każdej wiejskiej chałupinie wisiały trzy flagi: rumuńska, unijna i natowska. Ziszczenie marzeń lokalnych polityków o przywróceniu potężnego terytorialnie państwa z 1920 roku: z Bukowiną, Besarabią i Siedmiogrodem. To nie siła militarna, ale gospodarka rozruszana pieniędzmi z Brukseli miała sprawić, że nowa Romania Mare sięgnie daleko w głąb Węgier, Słowacji i Mołdawii. Brak granic z kolei ułatwić miał łatwą ekspansję Rumunów wykupujących ziemię i nieruchomości u sąsiadów.
W 2020 roku niewiele zostało z tamtych emocji. Na chałupach wciąż obowiązkowo powiewają unijne flagi, ale wiele z nich tak wypłowiało, że trudno rozpoznać gwiazdki. Niewykluczone, że wiszą nieustannie od 13 lat. Wszak przecież są dowodem uznania rumuńskich aspiracji. Flagi widziałem nawet na przepompowniach wody wysoko w górach przy drodze transfogaraskiej. Kłuły w oczy przypominając, że wbrew temu co widzimy wokół naprawdę jesteśmy w unijnym kraju.
Kłopot w tym, że mimo tak ostentacyjnie demonstrowanej miłości, Unia Rumunów rozczarowała. Wielkie ambicje i oczekiwania zderzyły się z twardą polityką, w której nie ma miejsca na regionalne imperia. Jeśli uznać, że Polska i sąsiedzi mają w UE członkostwo drugiej kategorii, to dla Rumunii (i Bułgarii) zarezerwowano kategorię trzecią. Odmienność – także kulturowa – sprawia, że na Rumunów zachodnia Europa patrzy podejrzliwie. Trzyma ich na dystans – Rumuni aż do końca 2013 roku mieli ograniczenia w podejmowaniu pracy w unijnych krajach, do dziś są poza Schengen.
Unia to oczywiście projekt przede wszystkim polityczny, ale przecież też gospodarczy – powstała jako klub bogatych, do których pariasi nie mieli dostępu. Tak to przynajmniej funkcjonowało do 2004 roku, gdy Piętnastka pomnażała majątek we własnym gronie. W 2004 jednak racje polityczne wzięły górę nad argumentami stricte gospodarczymi. Akces 10 nowych państw ze wschodu Europy miał na nowo zjednoczyć kontynent, być swoistym zadośćuczynieniem za wynik II wojny światowej. Moralnie chwalebne, biznesowo wątpliwe. Klub bogatych nie dość, że przestał być elitarny, to jeszcze swoim majątkiem musiał się podzielić w nadziei, że kiedyś – w bliżej nieokreślonej przyszłości – mu się to zwróci. Podobne racje dominowały przy podejmowaniu decyzji o przyjęciu Bułgarów i Rumunów w 2007 roku. Objęcie kuratelą Brukseli wschodnich Bałkanów miało stworzyć przeciwwagę dla wpływów Rosji i zahamować, a nie wspierać lokalne nacjonalizmy. Kłóciło się to wyraźnie z wizją Wielkiej Rumunii, bałkańskiego żandarma i hegemona. Gospodarka, zwłaszcza rozumiana jako niekończąca się inwestycja była przy tym na dalekim planie. Unia ogłosiła sukces, choć to był raczej sukces bułgarsko-rumuński. Dziś oficjalnie nikt oczywiście nie przyzna, że przyjęcie tych państw było pomyłką, ale objawów frustracji nie brakuje. Oto w październiku 2019 roku Mark Rutte, premier Holandii, na posiedzeniu Rady Europejskiej, w otoczeniu premierów i prezydentów wprost stwierdził, że przyjęcie Rumunii i Bułgarii było błędem. Klaus Iohannis, rumuński prezydent, natychmiast replikował, że biznes holenderski, największy inwestor w Rumunii, jest wyraźnie mądrzejszy niż politycy. Rutte przeprosił, ale nikt chyba nie miał wątpliwości, że po prostu powiedział głośno to, co wielu myśli.
Rumunia bowiem nie wykorzystała swojej szansy, nie dała argumentów Brukseli, że swoje wieloletnie opóźnienie nadrobi, że będzie gospodarczym partnerem Zachodu. Iohannis, tak zachwalający holenderskie inwestycje nie mówi, że to wyłącznie tania siła robocza przyciąga koncerny. Że firmy skarżą się na biurokrację, na arbitralność w podejmowaniu decyzji, na korupcję. Pieniądze z unijnych funduszy nie mogły przynieść poprawy, gdyż zanim trafiły do beneficjentów zniknęły w gąszczu rumuńskich spółek tworzonych ad hoc na tę okazję. W kraju wciąż nie ma ani jednej ukończonej autostrady, ba, nawet drogi szybkiego ruchu. Nie ma kolejowych magistrali, szybkich pociągów, nie rozwijają się lotniska. Nawet to w stolicy, Bukareszt Otopeni, to senne prowincjonalne lądowisko. Przejazd z Bukaresztu do Kluż Napoki – 450 km – to męcząca całodzienna wyprawa. Via Carpatia, oczko w głowie PiS-owskiego rządu, połączenie Helsinek z Salonikami, ma w Rumunii 80 km, a i to dopiero w budowie. Rumuńska prowincja, to wciąż brukowane ulice z dziurami wielkości samochodu, wsie pozbawione asfaltu, zabłocone i brudne. Tu nikogo nie dziwi furmanka na głównej drodze lub stado owiec pędzone przez pastucha miejską aleją. Ani wszechobecne dacie logan, rumuński hit eksportowy, które jak za dawnych lat można naprawić śrubokrętem w garażu.
Dwa tygodnie wcześniej podobną nędzę oglądałem na Białorusi. A przecież tam jest ten inny, gorszy, świat. Nie to co Unia Europejska. – Rumunia to stan umysłu, a nie kraj w Europie – mówi żartobliwie Tim Boleascu, niezależny dziennikarz piszący o gospodarce. – Tu wciąż wielu zupełnie serio uważa, że jedyną korzyścią z członkostwa w Unii są otwarte granice, bo dzięki temu mogą stąd uciec.
Co ciekawe sami Rumuni świadomi są faktu, że ich unijny akces był na wyrost. W 2007 roku aż 70 procent ankietowanych przyznało, że kraj nie zasłużył sobie na członkostwo, bo nie spełnia podstawowych standardów. W 2019 – w podobnym sondażu – opinię taką wyraziło 55 procent. – To są ci, którzy wyjechali, mieszkają zagranicą, widzą jak wygląda świat tam i u nas – tłumaczy Boleascu.
Stara-nowa elita
Paradoksem Rumunii jest jednak to, że twarde ekonomiczne dane nie wyglądają najgorzej. Po fatalnych politycznie i gospodarczo latach 90. nowy wiek przyniósł duże przyśpieszenie. Gospodarka rosła o 5 proc. rocznie, a bywały i lata, kiedy wzrost sięgał 8 procent. Ci, którzy wtedy wyjechali zagranicę dorobili się majątków, rósł popyt, a Rumuni do tej pory nie mając nic albo bardzo niewiele rzucili się w wir zakupów. W ślad za spadkiem inflacji i reformą systemu bankowego staniały kredyty, co wywołało boom inwestycyjny. Tylko w 2004 roku, kiedy do Unii wchodziło dziesięć nowych państw, do Rumunii, która na tę pierwszą falę się przecież nie załapała napłynęło 5 mld euro. Unia miała dać kolejne miliardy, a otwarty rynek przyciągać zachodnich inwestorów. I wtedy zaczęły się kłopoty.
– Rumunia nigdy tak do końca nie rozliczyła się z dziedzictwem Nicolae Ceausescu – opowiada Emil Baciu, działacz konserwatywnej Partii Narodowo-Liberalnej w Kluż Napoka. – W 22-milionowym narodzie blisko milion to byli ludzie tajnej policji Securitate. Na ich usługach były nawet 12-letnie dzieci. Wielu prominentów współczesnej polityki i biznesu w latach komunizmu to oficerowie bezpieki i osobistości Komunistycznej Partii Rumunii. Za dużo ich było, by wszystkich osądzić.
To był zaczyn starej-nowej elity. Gdy w 2007 roku ówczesny prezydent Traian Basescu obwieścił, że komunizm to system „zbrodniczy i pozbawiony legitymacji” wielu polityków chciało postawić go przed Trybunałem Stanu. Nacjonaliści ze swym przywódcą Corneliem Vadimem Tudorem, niegdyś poetą Ceausescu, rozwinęli transparent z hasłem „Uwięzić mafię prezydenta” i wizerunkiem Basescu za kratami w więziennym pasiaku. Socjaliści tłumaczyli, że taka deklaracja może pogorszyć stosunki Rumunii z Chinami i Włochami, bo rządzą tam komuniści… Basescu ostatecznie pełnił urząd dwie kadencje, choć dwukrotnie zawieszano go w pełnieniu obowiązków i dwukrotnie bezskutecznie próbowano odwołać. Co ciekawe, życie dopisało puentę do antykomunistycznej retoryki byłego prezydenta. We wrześniu ub.r. sąd apelacyjny w Bukareszcie potwierdził, że Basescu był tajnym współpracownikiem Securitate o pseudonimie Petrov.
To właśnie tacy ludzie, uwłaszczeni na narodowym majątku, nigdy nie pociągnięci do odpowiedzialności, z ustami pełnymi wolnościowych frazesów dziś usunęli się w cień, pieniądze i kontakty pozostawiając swoim dzieciom. Trzydzieści lat po upadku komuny są to już oczywiście dorośli ludzie, dyrektorzy i politycy z zamkniętych układów, decydujący komu i gdzie przekazać brukselskie subwencje. – Budowy się ślimaczą, bo zawsze brakuje pieniędzy – tłumaczy dziennikarz obeznany z przetargowymi procedurami. – A brakuje, ponieważ każda inwestycja dzielona jest na dziesiątki odcinków, z których każdy realizowany jest przez inny podmiot. Pieniądze krążą między spółkami i podwykonawcami , VAT się dodaje i odlicza, podpisuje aneksy, po czym na koniec okazuje się, że środków jest za mało.
W 2013 roku szefową rumuńskiej DNA (Krajowej Dyrekcji Antykorupcyjnej) została Laura Codruta Kövesi, doktor prawa. Miała wtedy 40 lat a za sobą sześcioletnią kadencję na stanowisku prokuratora generalnego Rumunii. – Kövesi miała być paprotką – wspomina Boleascu. – Ładnie wyglądać, sprawiać wrażenie profesjonalnej, ale „naszych” nie ruszać.
Chyba nie do końca zrozumiała rolę jaką jej przydzielono. DNA stała się jedną z czołowych europejskich agend do walki z korupcją, Kövesi – jej najjaśniejszą gwiazdą. Póki oskarżała drugorzędnych parlamentarzystów i lokalnych polityków pozwalano jej działać. Gdy sięgnęła po byłego premiera Victora Pontę, po burmistrza Bukaresztu, a przede wszystkim po wszechwładnego Liviu Dragneę, rumuńskiego capo di tutti capi, miarka się przebrała. Mimo wsparcia prezydenta musiała odejść. Osobiście odniosła sukces: mimo sprzeciwu swojego rządu została wybrana na szefa nowo powstałego Urzędu Prokuratury Europejskiej (EPPO). W kraju Dragnea zaś, po zatwierdzeniu wyroku przez Sąd Najwyższy, trafił do więzienia.
Wydarzenia te nie zmieniły jednak oceny Transparency International. Spośród 28 państw Unii Rumunia znalazła się na 25 miejscu.
Ciekawe w tym wszystkim jest to, iż rząd wcale nie zaprzecza temu, że korupcja istnieje, a walka z nią jest pozorna. Przeciwnie, oficjalne raporty problem potwierdzają, ale póki Rumunia nie obejmuje przewodnictwa w całej Unii bądź ważnej unijnej komisji, nikt się tym nie przejmuje. Na swoim podwórku rząd działa jednak zdecydowanie, chroniąc tych co należy. W 2018 roku miejscowy parlament zdefiniował korupcję jako przestępstwo, do którego może dojść wyłącznie w godzinach pracy. To, co się dzieje poza nimi nie jest już łamaniem prawa.
Propaganda sukcesu
Ion Civeanu pochodzi z Braszowa, a na co dzień pracuje w Irlandii. Od 2014 roku, od kiedy UE zniosła ostatnie restrykcje, do pracy zagranicą wyjechało blisko 3 mln Rumunów. Wielu do Francji i Włoch, a ponad 400 tys. do Wielkiej Brytanii, gdzie dziś stanowią drugą po Polakach mniejszość narodową. – Rumunia ma długą historię opowiadania rzeczy, które nigdy nie miały miejsca, ale świetnie się sprzedają – opowiada mi w knajpce na braszowskiej starówce odnawianej za unijne pieniądze. Dookoła wre praca, rozkopane ulice trzeba przecież oddać przed zapowiadanymi na jesień wyborami. – Raporty do Brukseli, których nikt nie czyta, to jedno. Ale są też sukcesy, niestety tylko propagandowe.
Przykłady? A choćby wspomniana wyżej Via Carpatia. Buduje się tylko 80 km, ale właśnie postanowiono, że odnoga tej trasy będzie prowadzić do portu w Konstancy, a tak się dobrze składa, że kilkaset kilometrów tego odcinka już jest. Z dnia na dzień okazało się więc, że Via Carpatia w Rumunii ma już blisko 400 km. Nie inaczej przecież jest też z największą chyba atrakcją Rumunii czyli samym hrabią Draculą. To nic, że Vlad Palownik, protoplasta popularnego wampira, prawdopodobnie nigdy w zamku Bran nie był, a cała historia o księciu ciemności jest fikcją. Książka Brama Stokera mówi przecież inaczej. W kolejce do kas stałem półtorej godziny. 10-letnia córka Draculą była jednak zachwycona. I może właśnie o ten propagandowy sukces zależy Rumunii najbardziej.